Ostra Siostra z niesmakiem przygląda się przydługawej reklamie strojów kąpielowych. Ty, wiesz, mama, to chyba jest ta dziewczyna Dżastina Bibera. Tak, to ona. Ale ja, mama, ja to bym chyba nie chciała być znana z... dupy. Moja krew!
Z dupy znana bym nie chciała być. Z innych organów - owszem. Jak mózg. Serce. Może nawet dusza, ale z moją duszą to jest chyba tak, jak z duszą matki Luciana Freuda. Otóż matka Luciana należała do ludzi, którzy nudzą się nawet własnej duszy, i wtedy ona, ta dusza, mówi, nie no, dość kobieto, spieprzam, idę poszukać innego ciała.
Moja dusza dawno już gdzieś sobie wyemigrowała. Czterdzieści kilo ledwo żywego mięsa pałęta się bezdusznie po domu, choć duszno dziś, duszno do rozpęku. Zaległo więc ciało na kanapie. Na ciele wyciągnął się schetany upałem i burzową aurą Klomszczel. I oglądamy wiadomości. A tam informacja o akcji "Jeszcze żyję!". Rozradowana starsza pani uderza w podniosły ton: już człowiek myślał, że z tego domu nie wyjdzie inaczej jak w trumnie...
O!
Otóż też tak czasem mam. Hasło "wyjść z domu" możemy potraktować nieco metaforycznie. Chociaż... Piałam niedawno peany na cześć galopującego rozwoju budownictwa w naszej wsi: jak toto szybko porosły te różne takie od dawien dawna planowane! Ale się chłopaki uwijają! I że się żaden konserwator zabytków w poprzek drogi - a tych dróg nowych, to doprawdy: girlandy... - nie kładzie. I nagle zdałam sobie sprawę, że ta galopada trwa... kilka ładnych lat. Tak ze cztery konkretnie. Bo moje bezduszne ciało porusza się co dnia utartymi szlakami - no, chyba że objazd - i umyka mi wszystko. Wszystko mi umyka. Umknęło już dawno. Umykać będzie.
Ale ta dusza
Podejrzewam, że moja dusza udała się na emigrację wewnętrzną. Znaczy: nie poszukała sobie innego ciała, tylko przyczaiła się w niedostępnym miejscu mojego i czeka. Głupia. Czyż nie zdaje sobie sprawy, że nie usiądziemy już w kawiarni, żeby utonąć w gwarze rozmytych pogawędek, nie poczytamy, nie popiszemy, nie będziemy podsłuchiwać. Może wciąż ma nadzieję, że się wyśpimy, się ogarniemy, się zbierzemy i się nam będzie chciało. Taaa... Na pewno nie było jej dzisiaj przy mnie, kiedy Klomszczel, siódmy raz w tym tygodniu, obudził mnie o 5.15. Tak, wiem, powinnam być wdzięczna: nie namawiał mnie do zabawy, bawił się sam. Ale tak, jak w kawiarnianym gwarze mój mózg ulega perfekcyjnemu resetowi, tak w strażackiej zawierusze - ijooo, ijooo, ijooo... - zawiesić się nie potrafi. No i nie ma bata: nie zasnę, kiedy wiem, że Klomszczel buja. Nie ma opcji. Włącza się stand-by i koniec. Czuwanie.
Gdzie była? Wizję mam: dusza z ciała wyleciała, na zielonej łące stała. Poranek był taki piękny, że wcale bym się nie zdziwiła. Stała. Syciła oczy. Cisza. Wiecie, ta cisza, co to brzęczenie owadów, pytaszki kląskają - NIE jak Klomszczel, nie ijooo, ijooo, ijooo... - taka cisza, co ją słychać tylko o poranku.
Czasem myślę, że emigrując, zostawiła jakieś namiary na siebie w jelicie grubym. Kiedy otwieram oczy o tej 5.15..., ba - jeszcze ich dobrze otworzyć nie zdążę... - i już wiem, gdzie toto jest to jelito. Łup. Tak, wiem, że Chuck Norris nawet jelito cienkie ma grube, ale ja i tak mam grubsze. No, jest grubo. Łup.
Zanim jeszcze mózg zada sobie pytanie o to, kto i na jaki temat zrobi awanturę o poranku, jelito me grube zwija się w profilaktycznym spazmie.
Coś mi się widzi, że nie dociągnę do wymarzonej starości i nie obejmie mnie program "Jeszcze żyję!".
Ale, paka szto, jeszcze żyję.
Chyba.
Ale ta dusza
Podejrzewam, że moja dusza udała się na emigrację wewnętrzną. Znaczy: nie poszukała sobie innego ciała, tylko przyczaiła się w niedostępnym miejscu mojego i czeka. Głupia. Czyż nie zdaje sobie sprawy, że nie usiądziemy już w kawiarni, żeby utonąć w gwarze rozmytych pogawędek, nie poczytamy, nie popiszemy, nie będziemy podsłuchiwać. Może wciąż ma nadzieję, że się wyśpimy, się ogarniemy, się zbierzemy i się nam będzie chciało. Taaa... Na pewno nie było jej dzisiaj przy mnie, kiedy Klomszczel, siódmy raz w tym tygodniu, obudził mnie o 5.15. Tak, wiem, powinnam być wdzięczna: nie namawiał mnie do zabawy, bawił się sam. Ale tak, jak w kawiarnianym gwarze mój mózg ulega perfekcyjnemu resetowi, tak w strażackiej zawierusze - ijooo, ijooo, ijooo... - zawiesić się nie potrafi. No i nie ma bata: nie zasnę, kiedy wiem, że Klomszczel buja. Nie ma opcji. Włącza się stand-by i koniec. Czuwanie.
Gdzie była? Wizję mam: dusza z ciała wyleciała, na zielonej łące stała. Poranek był taki piękny, że wcale bym się nie zdziwiła. Stała. Syciła oczy. Cisza. Wiecie, ta cisza, co to brzęczenie owadów, pytaszki kląskają - NIE jak Klomszczel, nie ijooo, ijooo, ijooo... - taka cisza, co ją słychać tylko o poranku.
Czasem myślę, że emigrując, zostawiła jakieś namiary na siebie w jelicie grubym. Kiedy otwieram oczy o tej 5.15..., ba - jeszcze ich dobrze otworzyć nie zdążę... - i już wiem, gdzie toto jest to jelito. Łup. Tak, wiem, że Chuck Norris nawet jelito cienkie ma grube, ale ja i tak mam grubsze. No, jest grubo. Łup.
Zanim jeszcze mózg zada sobie pytanie o to, kto i na jaki temat zrobi awanturę o poranku, jelito me grube zwija się w profilaktycznym spazmie.
Coś mi się widzi, że nie dociągnę do wymarzonej starości i nie obejmie mnie program "Jeszcze żyję!".
Ale, paka szto, jeszcze żyję.
Chyba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz