Co rozumiem
pod tym pojęciem? Otóż uznajmy, że są to argumenty bazujące na indywidualnych
przemyśleniach i doświadczeniach poszczególnych jednostek ludzkich; argumenty,
które każdy z nas wytacza w sporach i debatach z przyjaciółmi i które w takich
okolicznościach wszyscy uczestnicy dyskursu przyjmują do wiadomości i szanują,
chociaż przecież niekoniecznie się ze sobą nawzajem zgadzają.
W
dyskursie publicznym królują ideologie, dane statystyczne i ogólniki. Rozumiem
oczywiście, że społeczeństwo jest czymś więcej niż zbiorem indywiduów; że w
niektórych sytuacjach trzeba wyjść poza ciasny horyzont myślenia wyłącznie
kategoriami ja, moje, o mnie, dla mnie na
rzecz my, nasze, o nas, dla nas. Nie
mogę jednak pojąć, dlaczego ta zmiana horyzontu miałaby obowiązywać głównie,
jeśli nie: jedynie, w strefach intymnych. Nie po to zerwaliśmy wielki łańcuch
bytu; nie po to przeszliśmy przez modernizm, postmodernizm i inne – izmy, żeby
wrócić do punktu wyjścia. Z jednej strony, w sposób zupełnie wynaturzony
realizujemy humanistyczny postulat o tym, że nic, co ludzkie nie jest nam obce
i potrafimy być wobec siebie naprawdę okrutni, niedelikatni, niewyrozumiali…, z
drugiej rościmy sobie prawo do narzucania innym naszego światopoglądu i stylu
życia.
Nie
umiemy się różnić. Kiedyś w przestrzeni publicznej wciąż słyszało się hasło
„musimy pięknie się różnić” – dziś usiłujemy nie różnić się od siebie wcale. I
jakby tego było mało, jakby samo wtłoczenie innych w nasz wzorzec życia i
pożycia, nie wystarczało, usiłujemy tym wtłoczonym innym, odebrać prawo do
dysponowania własnym życiem.
Nieodmiennie
irytują mnie więc wszelkie argumenty na rzecz „zwiększenia dzietności”. Jakimi
ścieżkami chadza myśl decydentów, którym wydaje się że wystarczy osobom w wieku
rozpłodowym (celowo nie piszę „rozrodczym”, bo coraz częściej mam wrażenie, że
ten nacisk na przymnażanie obywateli przypomina właśnie rozród kontrolowany)
rzucić ochłap becikowego; w ramach kolejnej kampanii wyborczej pokłamać nieco
na temat świetlanej przyszłości ich ewentualnych pociech w darmowych żłobkach i
przedszkolach, które do czasu rozwiązania na pewno zakwitną w najbliższej
okolicy; że wystarczy postraszyć głodową emeryturą i pokazać w paśmie najwyższej oglądalności
jakąś dyżurną rodzinę wielodzietną, która szczęście i spełnienie czerpie z faktu
bycia liczną właśnie. Od czasu do czasu socjologowie i antropologowie podnoszą
jakieś argumenty rzeczowe: że zmieniła się bezpowrotnie struktura rynku pracy,
że niektóre kobiety mają doskonałe wykształcenie, ambicje oraz cele, plany i
marzenia inne niż macierzyństwo; że zmieniły się warunki życia, nasze
horyzonty; że kulturowo jesteśmy w innym miejscu niż sto, pięćdziesiąt,
dziesięć lat temu. I te niektóre kobiety o macierzyństwie nie myślą w ogóle,
nie pomyślą nigdy i kropka. I nie znęci ich żadna kampania na rzecz.
Argumenty egzystencjalne nie
pojawiają się wcale. A bywają różne, niektóre banalne, inne naprawdę ciężkiego
kalibru i każdy wiąże się z indywidualną decyzją argumentatora: ale czy w
dyskursie publicznym jest miejsce na indywidualne decyzje? Lepiej przecież
ryknąć z mównicy, że wystarczy urlop wydłużyć, chodnik poszerzyć, a przedszkole
pobudować, żeby zmobilizować legiony kobiet do zajścia.
Bo nikomu nie przychodzi do
głowy, że cała polityka, jak zwał, tak zwał, prorodzinna często nijak ma się do
jednostkowych decyzji. Bo są pary, które z rozmaitych względów na rzęsach
staną, by mieć pierwsze dziecko, drugie dziecko, dużo dzieci – bo tak chcą, tak
zdecydowały i takie, które na tych samych rzęsach stawać będą, żeby ich nie
mieć – bo nie chcą. Dla jednych w ogóle w grę nie wchodzi żadne decydowanie –
daje im Bóg dzieci, daje i na dzieci. Dla drugich wszystko jest kwestią
ustaleń, koordynacji planów, priorytetów. Są jeszcze trzeci, którzy chcieliby
dzieci mieć, a nie mogą, ale… - tu wkracza zwykle dyskurs ideologiczny.
Czasem
zastanawiam się jakby to było zabawnie, gdyby każda para wchodząc do łóżka lub
wykonując te dziwne ruchy w swoim ulubionym miejscu, szeptała sobie do uszka w
strategicznych momentach: pamiętaj, kochanie, jeszcze chwila i przybędzie nam
ktoś, kto zarobi na naszą emeryturę; jeszcze moment i przyłożymy rękę (sic!) do
zastępowalności pokoleń. Że dziecko to nie tylko logistyka dnia codziennego i
ewentualne profity emerytalne? Że to inwestycja emocjonalna, że nie każdy i nie
każda są w stanie unieść jej skutki i potem mamy niekończącą się telenowelę o
„mamach Madź”? O tym lepiej nie mówić. Tabu, szara strefa, mglista dolina,
zakazane rewiry. Nie wywołujemy wilka z lasu.
Tak
jak obywatel powinien spełnić swój obywatelski obowiązek i rozmnożyć się ku
chwale ojczyzny, tak potem powinien szybciutko wpuścić swoje potomstwo w tryby
społecznej machiny: żłobek i przedszkole wciąż jeszcze niewybudowane, ale urlop
macierzyński (przepraszam: rodzicielski) wydłużono już do 18 lat, więc nie ma
obaw – zanim pociecha osiągnie pełnoletniość, matka na dobre wypadnie z rynku
pracy i nie będzie już zawracała głowy pracodawcom, że może jakieś elastyczne
godziny pracy, niepełny etat, czy inne fanaberie. Za przymusowe „siedzenie w
domu” oczywiście nie dostanie ani grosza, bo kto to widział, żeby opiekę nad
ukochanymi członkami rodziny w ogóle nazywać pracą – to sama przyjemność! – i
jeszcze domagać się za to gratyfikacji finansowej. Nie odłoży więc składek
emerytalnych, ale przecież dziecię wkracza już na rynek pracy; dziecię albo
dzieci – wszak kobieta miała wystarczająco dużo czasu na rodzenie dzieci, żeby
teraz nie martwić się kto zarobi na jej emeryturę. Tylko że z pracą krucho,
dziecię/dzieci kwitną na umowach śmieciowych i gdyby nie zapobiegliwa matka,
pewnie z głodu popadałyby jak muchy, bo pensja jakaś taka marna.
Kto nie godzi
się na taki scenariusz godzien jest najwyższego potępienia. Ustawodawca zadba
już o to, żeby społeczną nieużyteczność napiętnować a nieużytecznym życie tak
obrzydzić, że wyemigrują gdzie pieprz rośnie; żeby przejawy niesubordynacji
spenalizować, albo przynajmniej wydać na żer społecznego (a jakże) ostracyzmu,
który gorszy być potrafi, niż widmo najcięższych kazamatów i kuli u nogi.
Jakie decyzje?
Że jak…? Egzystencjalne? Że sam(a) decydujesz, co dla ciebie dobre? Że masz
prawo wyboru? Że ze ślubem, albo bez? Że z dziećmi albo nie? Że do szkoły
sześciolatki albo siedmiolatki? Że jakieś dyskusje z lekarzami, nauczycielami,
farmaceutami… - a co ty lekarzem nauczycielem, farmaceutą jesteś? Tylko na
piłce nożnej znają się wszyscy.
Czy już tylko
ja mruczę pod nosem: żyj i daj żyć innym?
Czy już nikt
nie pamięta słów Bolesława Prusa: pozwólmy
ludziom być szczęśliwymi według ich własnego uznania?
Że masz prawo?
Każdy tak sobie może powiedzieć…
tekst ukazał się onegdaj na www.gupadesantowa.pl
Mnie przeraża najbardziej "ludzka" twarz takich kampanii, która nijak tak naprawdę ludzka nie jest. Bo póki ktoś mnie żłobkiem nęci, becikiem, emeryturą, to jeszcze jest w kanonie, podpisuje się twarzą systemu, ale jak zaczyna się odgórnie sterowana podprogowa "moda na brzuszek", to mnie dreszcz przechodzi. Bo serio z tej mody rodzą się dzieci, z którymi potem nie wiadomo co zrobić...
OdpowiedzUsuńZdecydowanie wolałabym kampanię na rzecz "odwagi, Ty też możesz być rodzicem" zamiast "zróbmy sobie nowych podatników". BTW wielki wyż z końca lat 70 i początku 80 wziął się z trzyletnich płatnych urlopów wychowawczych. Kiedy je zniesiono, nagle przestało się rodzić dużo dzieci. Ale to były inne czasy, po 6 latach (dwoje dzieci) kobieta bez problemu wracała na etat (miejsc w przedszkolach było jeszcze mniej niż teraz, płatne urlopy, bodaj 80% pensji zapewniały jaki taki byt).
OdpowiedzUsuńJa mam dwoje. Kawałek mnie chciałby trzecie. Cała reszta mówi głośno - chcę, by moje dzieci miały godne życie, by nie chodziły w za krótkich spodniach, jak ja kiedyś, by nie słyszały wiecznie: Nie pojedziesz, nie dostaniesz, nie kupię. By rówieśnicy nie dawali im odczuć, że są gorsi, bo mają mniej...
OdpowiedzUsuń