piątek, 12 września 2014

Kontrol w labiryncie

Kilka lat mnie nie było, ale klucze wciąż wiszą na tych samych kołkach, dzienniki leżakują w tych samych przegródkach, pisaki do tablicy wciąż wydziela pan X.
Papier wciąż jest cierpliwy. W ciągu dziesięciu dni roku szkolnego wyprodukowałam więcej makulatury, niż przez te lata pracy na rachunek własny. Literatury, dodajmy, nasyconej fikcją w sposób absolutnie niewyobrażalny dla przeciętnego człowieka. Niejednokrotnie na granicy fantasy, bo science fiction to raczej nie jest. W czasach, w których każdy dokument można zawiesić na sieciowej chmurze, a panikującym na okoliczność światowego spisku i nagłej awarii serwerów - zgrać na płytkę lub na pendrajwa, belfer polski dowody na własne istnienie i wykonywanie zadań zawodowych posiadać musi na papierze. W teczce. W koszulkach w segregatorze. Bo jakby przyszła kontrol...

 

Cofnijmy się nieco w czasie.

Dykteryjka o belfrzycach, co to onegdaj, za komuny, wycięły były taki numer. 

Nadciągała rzeczona kontrol. Derektor placówki kontrolowanej ideowym komuchem był. Zasiadły więc dziewczyny do produkowania makulatury i zamiast zdań okrągłych i beleferskich zaklęć, zapisały tony papieru... tekstami modlitw i pieśni kościelnych. Dokumentacja opasła była i oczy kontrolerów sycąca. Kontrol - w siódmym niebie. Kartkowała kontrol i kartkowała, szeleściła papierem [koszulek na dokumenty jeszcze wtedy w pyrlandii nie znano...] i kartkowała znów. Cud, miód, ultramaryna! Kontrol w zachwycie, derektor odetchnął. I wtedy mu pokazały te zdrowaśmariełaskipełne i bożecośpolskę zamiast rozkładów materiałów i inszych inszości. Dobrze, że do stóp nie padł im trupem. Ale więcej się o papióry nie rzucał.

Koszulki już są. W oszołomie tanie jak zupa, można sobie każdą karteczkę z osobna wsadzić. Wetknąć. Papier wciąż jest cierpliwy. Frazesy z wszelkiej maści poradni ped-psych zgrzytają w zębach jak ziarnka piasku. Kto ma siłę wydeptać sobie "opinię" albo "orzeczenie" - wydepta. Zapobiegliwi rodzice opancerzają dziatwę dysleksjami, dysortografiami, dyskalkuliami. Na wszelki wypadek... Bo nigdy nic nie wiadomo. Choćby dziecię lotne było i za żywota ani jednego błędu ortograficznego nie popełniło, a liczyło w pamięci jak messerschmitt, to przecież zawsze może się zdarzyć, żecośtam. Ci, którym dzieciątka wiszą i powiewają, choćby i niepiśmienne były i z deficytami proweniencji wszelakich, do poradni nie pójdą. Bo nigdy nic nie wiadomo. Bo jeszcze na osiedlu gadać będą, że psychiczny jakiś.
Przeżuwa belfer polski te frazesy i produkuje kolejne stosy papierów. Bo jakby przyszła kontrol...

Kontrol nie sprawdza, czy dziecko istnieje faktycznie. Czy dolega mu to, co zdiagnozowano. Czy praca belfra polskiego przynosi efekty. Czy belfer polski dostosował środki, formy, metody. Kontrol wertuje. Zasiada wśród papierów i kartkuje. Szeleści papierem i kartkuje znów. Nad kartkami, koszulkami, segregatorami, skoroszytami unoszą się paragrafy.

Cofnijmy się nieco w czasie.

Dykteryjka o przepisach, co onegdaj, w zeszłym tygodniu, weszły. 

Nadciągał termin przedłożenia dyrekcji rozmaitych papierów. Belfrzyce zasiadły do rozkmininia "opinii" i "orzeczeń". Już, już miały się podzielić godzinami rewalidacji indywidualnej, kiedy okazało się, że dziecku takowych nie przyznano. No nie i już. Z racji występującego schorzenia powinni byli przyznać, ale nie przyznali. Tacy ci to oni są! Trudno: nie ma w papiórach zaleceń - rewalidacji nie będzie. I naraz telefon z sekretariatu - można już godziny rozdysponować, rewalidować można. Zmieniły się przepisy! Poleciały od razu dopytywać co i jak i zderzyły się w drzwiach dyrektorskiego gabinetu z... nie - nie z przepisami, które właśnie weszły, ale z rozjuszoną jak buhaj matką Uczennicy. To była chyba pierwsza tegoroczna kontrol.

I gdzieś w tym labiryncie ja.

Radziecka schzofrenia bezobjawowa to jest przy polskiej schizofrenii szkolnej mały pikuś.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz