sobota, 30 sierpnia 2014

Koszulka na ramiączkach

Miała chyba ze dwadzieścia lat. Nie odbarwiła się. I nie popruła. I nigdy z niej nie wyrosłam. Nie zmieniam wagi od osiemnastych urodzin. Nie roztyłam się ani po Ostrej, ani po Maltretorze. Rodzić szłam pierwszy raz, a jakaś uprzejma położna popukała się po głowie, że chyba mi się daty pomyliły: powinnam wpaść za jakieś trzy miesiące najmarniej. Za drugim nie zdążyła skomentować, bo akcja była w toku.
[Może dlatego Klomszczel wciąż jedzie na akcję?]
Gdyby miała już nie żyć, dawno byłoby po niej. Ale wtedy, za komuny, kupowało się raz na zawsze. Bo mogą już nie rzucić. Nie dowieźć. Nie starczy. Albo rzucą, kiedy już nie będzie człowiek miał kartek. Albo talonów. I trzeba dbać o wszystko. Dbać bardzo.
Najpierw była różowa. Taki majtkowy róż. Na fali hippisowskich sentymentów, ufarbowałam ją gdzieś po drodze na fioletowo. Kupowało się takie barwniki do tkanin w sklepie gospodarczym w osiedlowym pawilonie i wio. Nigdy nie spłowiała.
Wywaliłam ją parę dni temu. Prawie płacząc. 
Koszulka na ramiączkach.
Wywaliłam bo się przeraziłam.
Że będzie ze mną do śmierci.
Że moje przywiązanie do rzeczy jest już patologiczne.
Bo po co mi nowa, skoro stara jeszcze dobra.


Pamiętam jak dziś, kiedy Ostra poszła do przedszkola, a ja wróciłam do pracy. Nagle okazało się, że między zakończeniem moich i jej zajęć mam dwie wolne godziny, które mogę spożytkować dowolnie. Do-wo-lnie. Jak chcę. Jam mam ochotę. 
Wsiadałam w tramwaj i dawałam się uwieźć pod wrota handlowej galerii. Czasem sama, czasem z Przyjaciółką. Oszołomiona kolorami, zapachami tak różnymi od skapcaniałej szkolnej szatni czy nawilżanych niemowlęcych chusteczek, niemal wpadałam w amok. W różnobarwnym tłumie, w zgiełku natrętnych dźwięków mających "uprzyjemnić" zakupy, czułam się jak na innej planecie. I te ceny: śmiesznie niskie. I jeszcze niższe, bo przecena, promocja, kup 3 zapłać za 2. 
Ileż ja zbędnych rzeczy wtedy nabyłam! Wciąż myśląc o tej koszulce na ramiączkach, która, boszszsz, lat miała tak wiele, że tylko ją na szmaty dać, kupowałam koszulkę nową. Pierwszą, drugą i dziesiątą. Niektóre leżą w szafie do dziś.  Nawet nie odcięłam im metek...

Coś nowego weśśś se kup, namawia Ostra. No, kup se.

Więc wywaliłam. Tę koszulkę na ramiączkach. I kilka innych dupereli. Do grobu tego nie zabiorę, jak mawia moja Mama. Dlaczego mam sobie odmawiać czasem tej radości kupowania czegoś nowego? Tego zapachu nowości [stanowczo jednak wolę zapach nowego samochodu, niż nowej koszulki na ramiączkach...]. Tego złudzenia, że nowa bluzka, to nowa... - nie wiem co one sobie myślą kupując: nowa ja? 
Nowa... I tak połączę ją z tą starą, której jeszcze nie wyrzuciłam. Bo wygodna. 

Komuno, ach komuno, zryłaś mi beret, niech cię!
Ale rozgrzeszam się. Rozgrzeszam za każdym razem, kiedy widzę sceny dantejskie w Lidlu. Tego naprawdę nie rozumiem: te rzuty na buty i kurtki garściami z kubłów czerpane... Po co? W tylu sklepach ceny i jakość porównywalna. Po co więc? Sentyment do polowań?

Pewnie nie ja jedna chomikuję koszulki na ramiączkach...


2 komentarze:

  1. Nie wiem co jest w ciuchach z Lidla, przynajmniej tych dziecięcych, ale jestem od nich uzależniona i czasem boję się wchodzić na główną Lidla, by jakieś nowe wypatrzeć. Jakoś mi tak do dziecięcia pasują. Ale nie stoję pięć minut przed otwarciem, choć u mnie tylko jeden Lidl w miasteczku jest. Ale najwyraźniej ma mało fanów :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie mów nic - mam to samo. Jeno u mnie Lidlów kupa na każdym zakręcie, więc wchodzę jak panisko o każdej porze dnia i zawsze coś tam wygrzebię. Z ciuszkami dziecięcymi to jest sprawa dziwna - też jestem uzależniona. Toś tam do tych bawełnów muszą dodawać;) Ostra jednak zaczyna oponować przed obkupywaniem jej w Lidlu, bo zaczyna zauważać istnienie innych metek i dziefczyny ją podpuszczają, żeby haemy zwiedzać. Klomszczel jeszcze podpuszczany nie jest, więc w Lidla odzian. Ale i oprócz ciuszków mam tam wiele jedzeniowych drebiezgów, po które biegam co dnia, bo lubię i mi się dobrze z onych komponuje. Ale tych tłumów o poranku i bitewnego szału nie rozumiem. Bopoco...?

    OdpowiedzUsuń