wtorek, 30 sierpnia 2011

Z pamiętnika Doktora Maltretora (4)

Padam, padam, padam...
Nie, nie nucę.
Na dziób padam. Uczę się chodzić - podpatrzyłem u Leona. Pomyka, sukinkotek, jak rakieta! Biedna mamusia Leona trzyma go za rączki, a on takim kaczym chodem (galopem, raczej, galopem...) rwie do przodu. I ta bidna ciocia za nim. I dawaj: rundka dokoła pokoju. I apiać. I jeścio raz. I jeścio mnoga, mnoga, mnoga raz. I dopóki mamusia Leona na własny dziób nie padam, padam, padam...
A padanie na dziób przyjemne nie jest. Idzie człowiek idzie, dwie kończyny, czy cztery - to bez znaczenia  i blacha: o stół, o drzwi balkonowe, o podłogę. Rańcem chciałem wyjść na balkon pociamkać mopa (bez wyobraźni ta mamusia: zostawiła taki sifex bezpański...). Już, już widzę: stoi sobie i białą grzywą powiewa na wietrze; już czuję ten smak płynu do mycia paneli, zapach sosnowego lasu (wiwat chemia!!! zostanę chemikiem młodym!!!); chrzęszczący w zębach piach i, mile zatykające otwór gębowy, kłęby włosów mojej siostry... Mknę kurcgalopkiem naczworaczym, patataj, patataj, patatj i ... BLACHA!!! Ale jaka!!! Jak przydzwoniłem w drzwi balkonowe. Ożesz kurka wodna. Co za pomysł z tą szybą - nic nie widać z daleka. Nie, to nie. Łaski bez. Poszedłem do kuchni i chciałem się powspinać o mamusi nóżki. I się wspinam. I już, już prawie się wyprostowałem i ryms w kolano. Mamusi oczywiście. Koścista ta mamusia nieprzyzwoicie. Byłbym sobie zęby wybił, te dwa, co mi już wyszły. Nic to, myślę, dość tego blachowania; pogryzę sobie mamusię, bo mi górne uzębienie się wyrzyna i mjurda swędzi niemiłosiernie. Wpiłem się w mamusi przedramię. Ooo... poezja; chude, młode mięsko. I nagle jak mamusia zawyła, jak podskoczyła. Ty wampirze jeden, mówi, ty ssaku, ty gryzoniu, ty, ty, ty... Słów jej zabrakło z tej miłości do mnie i dawaj całować i macać. Oj, ta mamusia... I tak sobie osładzaliśmy ten poranek, aż mnie mamusia wzięła na rączki i poszliśmy do łazienki, żeby wyjąć pranie z pralki. I szliśmy sobie przez przedpokój, jak ci szewcy, co to wędrowali przez zielony las, i ja się zacząłem kręcić i przydzwoniłem w szafę.
Nici z chemii. Chyba zostanę blacharzem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz