sobota, 3 grudnia 2011

Komedia małżeńska

Czasem jest tak:



Matka nie nazywa wzmiankowanego "komedią" jedno "tragedią". Śmiesznie to wygląda w filmie, ale nie w życiu. W życiu matka przejawy wzmiankowanego potępia i tępi. 
Przy progeniturze w ilości sztuk dwie (na filmie: trzy...) i domowym źwierzymciu (dobrze, że nie pies...) życie bywa letko ciężkie. Tatuś nasz, na szczęście, nie jest (juszsz) osobnikiem godnym odstrzelenia jako ten filmowy. Bo temu, to by matka, ten, tego, ten...

Irytujące jest obracanie domowego kieratu w żart! Nie ma w nim nic śmiesznego. Jest znużenie, zmęczenie i rozżalenie. Na siebie, na innych, na świat, na deszcz - bo nie pada, albo pada; na zimno, ciemno, za późno, za wcześnie i że inni o tej porze odsypiają balety, a matka juszsz wypiła kawę i hula.
I jest ogromna frajda, kiedy robi się coś razem, stadnie, rodzinnie. I wielka radość, kiedy ma się czas dla siebie i można na chwilę wyjść z roli matki, żony i kochanki i, dajmy na to, pisać, pisać, pisać...

Ech, falowanie i spadanie, falowanie i spadanie...

A Klomszszel już chodzi na całego. Podepta ten przysłowiowy roczek na trzęsących się i z emocji odnóżach. I cóż, że o 5.45 w niedzielę...
Jaka róża, taki cierń. Nie dziwi nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz