wtorek, 4 czerwca 2013

Rozśmieszyć siły wyższe


Znacie powiedzenie: jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swych planach? Otóż ja kiedyś nie znałam i opowiedziałam. Nie powiem, że od razu zabił mnie śmiechem, ale musiał mieć niezłą zabawę, bo nic nie ułożyło mi się w życiu tak, jak zaplanowałam. I Bogu dzięki…
Pomijając wydarzenia losowe, o których chętnie bym zapomniała, stałam się uczestniczką wielu takich, które sprawiły, że jestem dziś gotowa znów opowiadać siłom wyższym o tym, co mi chodzi po głowie.
Myślę, że wiele kobiet często czuje to samo, co ja. Stajemy się niewolnikami naszych marzeń i planów do tego stopnia, że wszelkie zmiany przyjmujemy z lękiem, niechęcią, często z nieukrywaną irytacją, wręcz: złością. To nie tak miało być!
Skoro już wplątałam w moje sprawy siły wyższe, odwołam się do nich jeszcze raz. Powtarzam często za księdzem Janem Twardowskim:

Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nic ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij ze jesteś gdy mówisz że kochasz

Z jednym się tylko nie zgadzam: nie zapominam o sobie. Przeciwnie – dla dobra tych, których kocham, staram się o sobie i swoich potrzebach pamiętać. Poza tym, lekce sobie ważę wszystkie zatrzaskiwane mi przed nosem drzwi i pcham się wszędzie oknami. Przykłady? Proszę bardzo!
Blog, które macie przed sobą, nie powstałby, gdyby nie fakt, że zamknięto przede mną pewne drzwi. Bardzo dla mnie ważne, być może najważniejsze, przez jakie przeszłam – drzwi prowadzące do kariery naukowej.
Jak dziś pamiętam dzień, w którym oszołomiona nagle odzyskaną wolnością, stałam na rynku jednego z miast na północy Polski i nie mogłam uwierzyć, że oto jestem tu sama, bez dziecka (wtedy jeszcze jednego…) za to z laptopem pod pachą i za kilka godzin wygłoszę referat na konferencji naukowej, na którą tak długo czekałam. Nie była to pierwsza moja konferencja, ale zaczynałam już swobodnie czuć się w środowisku naukowym i cieszyła mnie zarówno wizja rzeczowej debaty na pasjonujące mnie tematy literackie podczas obrad, jak i wieczornych spotkań kuluarowych. Nikt nie wołał: mamooo…, nikt nie żądał kakałka, nikt nic ode mnie nie chciał.
Kilka tygodni po powrocie do domu dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Dam radę, to była pierwsza myśl, zawsze daję. Szybko jednak okazało się, że przy dwójce małych dzieci trudno zaplanować domowy budżet tak, żeby nie będąc etatowym pracownikiem uczelni, znaleźć w nim jeszcze pieniądze na opłacenie konferencyjnych wyjazdów i kupowanie publikacji naukowych. Że logistyka codzienności nie uwzględnia, niestety, dłuższych wyjazdów, godzin spędzonych na czytaniu i pisaniu; że mogę sobie swój piękny dyplom z tytułem naukowym schować tymczasowo do szuflady. Tymczasowo, podkreślam…
Ale przecież dam radę, zawsze daję.
Do pisania wróciłam, kiedy mój syn miał niespełna miesiąc, ale nie było to pisanie artykułów naukowych, a blog. Przekroczyłam próg kolejnych drzwi, nie mając pojęcia, co mnie za nimi czeka. Choć śmiało mogłam określać się mianem nałogowego internauty, nigdy nie stałam za pulpitem sterowniczym panelu administratora jakiejkolwiek strony www. Ukradłszy Córce Mojej Pierworodnej tytuł pisanej przez nią powieści w odcinkach (Doktor Maltretor), dołożyłam swoje trzy grosze i rozpoczęłam oswajanie blogosfery.
Dziś mój (nasz!) blog ma już ponad dwa lata, mój Syn ma ponad dwa lata, moja Córka prawie dziesięć, a ja… - tyle na ile się czuję: myślę, że sporo mniej, niż wykazuje pesel.
Pierwszy blog rozwiązał mi ręce, dodał mi skrzydeł i sprawił, że wróciłam do pisania na dobre: dzisiaj prowadzę dwa blogi, współpracuję z portalami internetowymi, piszę recenzje, opowiadania i – ciii…, to jeszcze tajemnica, książki. Blogowanie było i jest dla mnie doskonałą szkołą stylu: gdyby nie ono, umiałabym zapewne używać wyłącznie hermetycznego język naukowego. Język potoczny: lekki, łatwy, przyjemny i jakże soczysty okazał się równie fascynujący, może nawet bardziej… Jak mogłam tego nie zauważać?
            Jeśli dopada Was czasem zniechęcenie, pomyślcie, że bycie mamą w dłuższej perspektywie wyzwala w kobiecie pokłady siły i niezwykłą kreatywność. Nie oznacza to jednak, że kobieta-mama jest bytem wolnym od negatywnych emocji, że spełnia się wyłącznie jako opiekunka, karmicielka i pocieszycielka. Macierzyństwo jest jak sinusoida, jak rollercoaster – jeśli znajdziesz przestrzeń, w której będziesz mogła wykrzyczeć swoje lęki, złości, niepewności i bezradność, kiedy niebezpiecznie pikujesz ku ziemi, prędzej czy później złapiesz równowagę.
Moja przestrzeń, to przestrzeń między słowami. Zapraszam Was do niej tak często, jak tylko się da, a fakt, że wciąż tu jesteście, dodaje mi skrzydeł.

3 komentarze:

  1. Jednym tchem przeczytałam :) Budujące!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za ten wpis. Ja też w pewnym momencie krytycznym zaczęłam pisać blog. Jeszcze szczeniak, ten mój blog, nie spełnia wszystkich zadań, którymi wspaniałomyślnie go u zarania obdarzyłam, ale spełnia jedno: daje mi mnóstwo, mnóstwo frajdy. Podobno paru osobom oprócz mnie też. To cieszy.

    Życie znów mi zaczęło iść pod górkę. A ja dumam, jaki z tego może być pożytek... dla bloga. Żeby tylko moich Potworów nie wykorzystywać jako materii sprawczej akcji.

    Dobrze mi się przeczytało ten Twój wpis. Za niego i cały blog - dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  3. "lolność robienia tego, co się naprawdę kocha, to prawdziwy skarb." Muszę to sobie gdzieś zapisać :))))

    OdpowiedzUsuń