Nareszcie wybraliśmy się do ZOO, żeby udowodnić Klomszczelowi, że bilki istnieją naprawdę. Przy okazji młody uwierzył w istnienie małp (Ciekawski George!), słoni, fok, węży i kondonów.
Nie, nie - nijakie zwierzątka nie były w rui, żadne sceny dantejskie się na widoku nie odbywały. Nawet tapiry, o dziwo, siedziały i... siedziały. A one potrafią dać czadu!
Ptoszki interesowały Klomszczela średnio, aż do momentu, kiedy popędził w boczną alejkę i ujrzał jego. Byczy. Rozpiętość skrzydeł, że ho, ho. Skupiony. Zadumany na smętno. Siedział i knuł.
- O, patrz Klomszczy, kondor! Ale fajny... - uradował się tatuś.
- Kondooon? Kondooon? - zakwiliło dziecię na pół zoologu.
- Nie ci bedzie kondon...
I stali tak we trójkę: kondon, tatuś i Klomszczel.
A Matka W. pilnowała wózka na uboczu. Żeby jej kondon nie zauroczył.
Bocianek? ;))) Odkąd mi się dziecko urodziło, nienawidzę tałatajstwa jak mało czego. I jak tylko zobaczę, to wygrażam pięściami ;)
OdpowiedzUsuńHi hi też lubię kondony i inne ptaszyska ;)
OdpowiedzUsuń