Czterdziesty już niemal rok szukam zjazdu z autostrady życia na ten Znienacek.
Zaparkowałabym na ryneczku, bo raczej małym, malutkim widzę to miasteczko, usiadła na ławce i powygrzewała się w promieniach wczesnojesiennego słońca.
Poczucie panowania nad swoim życiem. Że ja tu rządzę. Że wszystko jest na swoim miejscu. Że jeszcze zdążę. Że nie ma się co spieszyć. Że wiem, co robię. Na pewno.
Ale dzisiaj się nie pojawiło.
Od rana przepychanki. Durna jesteś, mamo. Nienawidze ciee. Ty widziałaś, co ja mam w szafie? Widziałaś??? Sama se to ubieraj. Ja w tym do szkoły nie pójdę!
Wizja, że jednak dopnie swego i zostanie mi tu ostentacyjnie goła na pół dnia, które muszę przeznaczyć na wywiązanie się z kolejnych zleceń, dodaje mi skrzydeł. Jadziem! Teraz, zaraz. Możesz jechać nieubrana. Jedna lady Godiva, czy dwie - co za różnica. Lejdi co? Lejdi co? Lejdi nico. Wychodzimy TERAZ, albo dymaj w tym deszczu do autobusu. Sama se dymaj... Ale ubiera coś tam na siebie, mrucząc pod nosem kalumnie ku mnie.
Osiedle, na którym stoi szkoła mojej córki, usytuowane jest na wzgórzu, z którego roztacza się widok na lesiste dzielnice okalające miasto od południa. Podczas pięknej pogody ma się wrażenie, że gęsta ściana lasu podchodzi niemal pod ściany budynków szkolnych, ale za to w dni pochmurne las znika i na południu widzi się tylko taflę mlecznego szkła: chmury i mgły.
Dzisiaj nie ma nic. Świat zniknął w rzęsistym deszczu.
Niby, jak każdy kierowca, mam fotograficzną pamięć i wiem, gdzie która dziura. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj sunę osiedlową uliczką na wyczucie. Ściana wody. Na tylnej kanapce ryk zranionego zwierza - jak mogłaś, jak mogłaś, jak mogłaś... tyyy...
Jaaa.
Może w cholernej zimnej mgle mignie mi w końcu upragniony drogowskaz: Znienacek fafnaście kilometrów?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz