wtorek, 22 kwietnia 2014

Niech no tylko zakwitną jabłonie...

... myślę co roku, kiedy zima daje mi się we znaki. Niech no tylko zacznie się ta wiosna. Zerwę się do lotu, zachce mi się żyć. I się nie zrywam. Nie mam siły. Jakby ktoś wyjął ze mnie baterie. Mogłabym cały dzień spać i kontemplować te jabłonie przez okno. Żadnych zrywów bladym świtem, żeby boso biegać po rosie i słuchać ptasiego śpiewu. Przeciwnie: poranny rozruch coraz dłuższy. Piękna pogoda? No, fakt... Cóż po pogodzie, kiedy trzeba wyprawić z domu wściekłą jak osa nastolatkę i penetrującego granice mojej cierpliwości trzylatka.

Jakoś tak: 




Katar nie trwa siedem dni, ale siedemdziesiąt siedem. Stan podgorączkowy zbija z nóg. 
Gdzie te czasy, kiedy człowiek balował całą noc, potem szybka kawa, dwie kawy, kaw ile tam trzeba - bez żadnych zimnych potów czy serca kołatań - i do roboty. Dzisiaj na samą myśl o balowaniu robi się człowiekowi gorzej.
Twarz w lustrze zmięta bez względu na porę dnia i nocy. Żaden krem jej nie odprasuje, żadna maska. Maskę założyć by i się ukryć. Więc zamiast maski, przeciwsłoneczne okulary.
To może wieczorem film sobie obejrzę ku pokrzepieniu serca mego sflaczałego. W okolicach dwudziestej zasypiam na bajce o jakiejś śwince czy innej gadzince. Ostra szarpie mnie za ramię, że Klomszczel chce, żeby mu jeszcze poczytać. Zwlekam się. Właściwie się mi zwleka i zawleka do łóżka. Książka o śwince czy innej gadzince. Jeście las, jeście las. Rzygam świnką. Rzygam dalej, niż widzę. Gdzieś w tle majaczy ten film. I książka. Dla dorosłych. Zasypiam nad świnką kolejny raz.
Poranek wita mnie wrzaskiem: wyegzekwowanie każdej, pozornie najłatwiejszej czynności...

Już nie myślę: odchowam, to sobie jeszcze pożyję. 
Staram się w ogóle nie myśleć - w chwili największego nasilenia wrzasków z ust obojga głuchnę, ślepnę, przyjmuję jakąś formę przetrwalnikową. Czekam w samochodzie, rzucam przez ramię, i wychodzę. Zanim Ostra przebierze się setny raz, a Klomszczel zdecyduje, że jednak woli dzień spędzić z rówieśnikami, niż ze starą matką, włączam na full Oprócz błękitnego nieba . Zamykam oczy.
Tak, chciałabym patrzyć na te kwitnące jabłonie do upojenia. Pochylać się na każdym kwiatkiem. Wciągać w płuca pachnące nadchodzącą burzą powietrze. Pomalutku, powolutku.
Klapa bagażnika niemal wyskakuje z zawiasów: są. Jeszcze bitwa o fotelik, jakieś nieartykułowane pomruki i precyzyjnie artykułowane przekleństwa. Ruszamy.
W drodze powrotnej zamiast jabłoni - zakupy. Zamiast kwiatków - tankowanie. Burza nadciągnie w okolicach piętnastej: znów się okaże, że Ostra zapomniała czegośtam i to przecież moja wina, Klomszczel zasię zaprze się zadnimi łapami w drzwiach żłobka, a ja znów zanucę Waligórskiego piosenkę o krnąbrnym Dyziu: a ja k...a się nie ruszę, błagajta mnie dalej.

Nie mam siły.
Nie bede.

3 komentarze:

  1. Siedzimy razem w tym dole.
    Jak już nabierzemy odpowiedniego dystansu i perspektywy - wyleziem!
    Na razie siedzimy i czekamy, a cholerne jabłonie już kwitną...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń