... myślę co roku, kiedy zima daje mi się we znaki. Niech no tylko zacznie się ta wiosna. Zerwę się do lotu, zachce mi się żyć. I się nie zrywam. Nie mam siły. Jakby ktoś wyjął ze mnie baterie. Mogłabym cały dzień spać i kontemplować te jabłonie przez okno. Żadnych zrywów bladym świtem, żeby boso biegać po rosie i słuchać ptasiego śpiewu. Przeciwnie: poranny rozruch coraz dłuższy. Piękna pogoda? No, fakt... Cóż po pogodzie, kiedy trzeba wyprawić z domu wściekłą jak osa nastolatkę i penetrującego granice mojej cierpliwości trzylatka.
Jakoś tak:
Katar nie trwa siedem dni, ale siedemdziesiąt siedem. Stan podgorączkowy zbija z nóg.
Gdzie te czasy, kiedy człowiek balował całą noc, potem szybka kawa, dwie kawy, kaw ile tam trzeba - bez żadnych zimnych potów czy serca kołatań - i do roboty. Dzisiaj na samą myśl o balowaniu robi się człowiekowi gorzej.
Twarz w lustrze zmięta bez względu na porę dnia i nocy. Żaden krem jej nie odprasuje, żadna maska. Maskę założyć by i się ukryć. Więc zamiast maski, przeciwsłoneczne okulary.
To może wieczorem film sobie obejrzę ku pokrzepieniu serca mego sflaczałego. W okolicach dwudziestej zasypiam na bajce o jakiejś śwince czy innej gadzince. Ostra szarpie mnie za ramię, że Klomszczel chce, żeby mu jeszcze poczytać. Zwlekam się. Właściwie się mi zwleka i zawleka do łóżka. Książka o śwince czy innej gadzince. Jeście las, jeście las. Rzygam świnką. Rzygam dalej, niż widzę. Gdzieś w tle majaczy ten film. I książka. Dla dorosłych. Zasypiam nad świnką kolejny raz.
Poranek wita mnie wrzaskiem: wyegzekwowanie każdej, pozornie najłatwiejszej czynności...
Już nie myślę: odchowam, to sobie jeszcze pożyję.
Staram się w ogóle nie myśleć - w chwili największego nasilenia wrzasków z ust obojga głuchnę, ślepnę, przyjmuję jakąś formę przetrwalnikową. Czekam w samochodzie, rzucam przez ramię, i wychodzę. Zanim Ostra przebierze się setny raz, a Klomszczel zdecyduje, że jednak woli dzień spędzić z rówieśnikami, niż ze starą matką, włączam na full Oprócz błękitnego nieba . Zamykam oczy.
Tak, chciałabym patrzyć na te kwitnące jabłonie do upojenia. Pochylać się na każdym kwiatkiem. Wciągać w płuca pachnące nadchodzącą burzą powietrze. Pomalutku, powolutku.
Klapa bagażnika niemal wyskakuje z zawiasów: są. Jeszcze bitwa o fotelik, jakieś nieartykułowane pomruki i precyzyjnie artykułowane przekleństwa. Ruszamy.
W drodze powrotnej zamiast jabłoni - zakupy. Zamiast kwiatków - tankowanie. Burza nadciągnie w okolicach piętnastej: znów się okaże, że Ostra zapomniała czegośtam i to przecież moja wina, Klomszczel zasię zaprze się zadnimi łapami w drzwiach żłobka, a ja znów zanucę Waligórskiego piosenkę o krnąbrnym Dyziu: a ja k...a się nie ruszę, błagajta mnie dalej.
Nie mam siły.
Nie bede.
Siedzimy razem w tym dole.
OdpowiedzUsuńJak już nabierzemy odpowiedniego dystansu i perspektywy - wyleziem!
Na razie siedzimy i czekamy, a cholerne jabłonie już kwitną...
Koło pięćdziesiątki wyjdziemy :) http://www.newsweek.pl/wydania/1589
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń