poniedziałek, 5 maja 2014

Nie ma ludzi niezastąpionych

Nie cierpię, kiedy ktoś mówi, że nie ma ludzi niezastąpionych.
Tak, wiem, że istotny jest kontekst. 
Orze ktoś tobą jak dzikim koniem, a potem nawet wymówienia nie wręcza, tylko wydziela ci soczystego kopa - nie ma ludzi niezastąpionych, nie wiedziałeś? Nie tobą ten ugór zaorze, to kimś innym. Się napinałeś, czułeś ważny; przez chwilę tyle od ciebie zależało, że, nie bacząc na sen, jadło i napitki, czas wolny i rodzinne relacje, dałeś się ponieść jakiejś fali, aż tu nagle bęc - twarde lądowanie. Na twoim wygrzanym stołeczku siedzi już ktoś inny. Się napina, czuje ważny. Nie ma ludzi niezastąpionych. Fakt.

Ale ja nie w tym kontekście.

Ja o miłości.

Mam Znajomą, która straciła kilkuletniego synka w koszmarnym wypadku. Kiedy przymykam oczy wciąż widzę tę scenę: umówiłyśmy się na babskie spotkanie w knajpce. Spóźniała się. Jak nigdy. Wreszcie jest. Siada. Śmiejemy się jedna przez drugą, machamy rękami. A ona milczy. Milkniemy zażenowane własną niesubordynacją, tym śmiechem piskliwym, by nie rzec rechotem. Coś nie gra. No-co-tam-co-tam. Coś-taka-zwiędnięta? Dajesz! Czy jakoś tak, prosto z mostu. Bez przeczuć.


Nie uroniła ani łzy. Jeszcze. Nie zadrżał jej głos.
X nie żyje, powiedziała. Tak po prostu.
Niewiele więcej słów padło tego wieczora. Usiłowałyśmy ją wszystkie równocześnie przytulić. Objąć. Zbite w jakiś kłąb głaszczących dłoni, ocierających się o siebie policzków, stykających opuszek palców, czół szukających wsparcia w sobie wzajem, próbowałyśmy przetrwać. 
Siła rażenia wiadomości przyniesionej w ten wiosenny wieczór do pełnej przytłumionego gwaru knajpki była nie do udźwignięcia. Wciąż jest. Dla mnie.

Ale ona się, jak to mówią, wyzbierała się. Urodziła córeczkę. 

Mam Przyjaciółkę, która wyemigrował na drugą półkulę. 
Jak dziś pamiętam przedwyjazdową krzątaninę: sterty kartonów, które wypływały za ocean z dużym wyprzedzeniem; stosy odzieży, które rozdawała po przyjaciółkach, bo przecież ty to zawsze lubiłaś, a to ci się na pewno spodoba, a po co wozić drzewo do lasu. Pamiętam Jej emocje: stała u progu swojej wielkiej przygody, wołał ją świat. W dniu, w którym wyleciała, rozpoczynały się targi książki. Pojechałyśmy z Taką-jedną-z-naszej-paczki. Po drodze nie zamieniłyśmy ani słowa. Ona za kierownicą, ja obok. Jeszcze nie miałam samochodu. Bogu dzięki. W takim stanie prowadzić się by nie dało. Jednak. 
Kolejny raz w życiu czułam, że stało się coś, co się nie odstanie, chociaż przecież odstać się może - tym razem może... - i że... Nie wiedziałam co. Coś tam kupiłam, coś tam wlekłam do domu w firmowych płóciennych siatkach ukochanych wydawnictw. Chciałam łapać za telefon, ale nie było do kogo dzwonić: swój numer zostawiła bratu, obiecała, że jak tylko okrzepnie i jej dom okablują, odpali skajpa. Odpaliła. 

Ale

Nasze babskie stado rozpierzchło się tuż po Jej zniknięciu. Są-są, oczywiście są jakieś zajęcia w podgrupach. Z grubsza wiemy o sobie, co trzeba: co się której urodziło, co pomarło. Kiedy się pali, przywdziewamy strażackie mundury i gasimy pożar, zalewamy zgliszcza, ewakuujemy pogorzelców - co tam której trzeba. Ale nie pamiętam, kiedy spotkałyśmy się w takim stadzie jak wtedy, kiedy Y przyniosła makabryczną nowinę do stolika zastawionego kuflami pełnymi piwa z sokiem.
To Ona była tego stada spoiwem. Nawet przez chwilę po Jej zniknięciu pomyślałam, że może przejmę pałeczkę; że zajmę ręce i serce spajaniem, ale - nie. Nie umiałam. Nie chciałam. Nie chciałam być nią. Wolałam - sobą przy niej.
Pilnuje nas teraz zza oceanu. Mimo dzielącej nas odległości, bywa o losach każdej z nas poinformowana lepiej, niż my tu - raptem na czterech końcach miasta.

Mam Dzieci, które czasem chętnie wyekspediowałabym na drugą półkulę tylko po to, żeby... - nie, nie po to, żeby odpocząć, tylko się nie bać. Że coś im się stanie. Coś, nad czym nie będę miała żadnej władzy. Że się stanie coś, co się nie odstanie.
Często zastanawiam się, ile kobiet nie ma dzieci z takiej właśnie prostej kalkulacji - nie mieć, bo się wtedy człowiek nie przywiązuje, nie kocha, nie boi się straty. Y przekuła stratę w zysk. Podejrzewam, że ma w sercu dziurę wielkości pięści i tak jak ja nienawidzi powiedzenia, że nie ma ludzi nie do zastąpienia.

Człowiek, który raz straci kogoś nie do zastąpienia, zawsze już będzie miał w sercu dziurę wielkości pięści, a w mózgu drugą taką samą. 
A jeśli traci się kogoś nie do zastąpienia kolejny raz i kolejny, to jest się jak ser szwajcarski. Jak rzeszoto. Ale nie ma innego sposobu na załatanie tych dziur, niż przykrycie ich ciepłą dłonią następnego kogoś nie do zastąpienia.

Ptaszki ćwierkają, że Z wróci zza wielkiej wody.
Zamykam oczy i widzę cholerne wysokie ikeowe szklanki, w których zawsze robiła nam kawę z lodami waniliowymi. Jej malutkie mieszkanie zawsze pełne ludzi. Przecież mam większe! Dwa razy tyle ludzi by wlazło... Ale. Widzę, widzę wszystko tak dokładnie, jakbym tam była.
Nie sprzedała mieszkania, zostawiając sobie możliwość powrotu. Wynajęła. Nawet mam czasem ochotę wsiąść w samochód, podjechać pod blok, pogapić się na drzwi.
Boję się tylko, że kiedy wyjdzie zza nich ktoś... inny, to...

Czy i ja jestem dla kogoś osobą nie do zastąpienia?


3 komentarze:

  1. Tu Z. Wyjechałam. Kiedyś. Jeszcze mnie nie ma z powrotem. Ale w miedzyczasie byłam raz. Na chwilę wpadłam. Siedzę na osiedlowym mini placu zabaw, moje mini gadziny buszują a ja czekam. Na A. No gdzież ona?! Telefon. A z Klomszczem na badaniach-szczepieniach, a korki-smorki, a już-już u bramy, ten tego jestem... jadziem, pędzem, jestem! Jadzie, pedzi, jest! Zza węgła sie wyłania: trzęsę sie cała jak ta fafnastka przed randką z banderasem. Dopada, dopadam – gul w gardle, nogi jak z waty, macam, trącam: blada, chuda – znów jeść nie dali albo zapomniała, bo dzień krótki a tam jej pisarstwo wieczne jak miasto Rzym – neverending story, zje sie potem; coś tam z duszy przez okna wyziera (wyciągniemy potem) ale żywa i m-o-j-a: nie do podrobienia, nie do zastapienia, ta sama!
    Rozumiemy sie bez słów. I na odległość. Bo my obie takie skandalistki wewnetrzne zamkniete w klatce skandalu i z odwiecznym bólem istnienia. I wystarczy, że podniesiemy na siebie wzrok w tym samym momencie. I wiemy. Rozumiemy. Czasami tęsknię tak, że aż boli. Czasami długo nie dzwonimy, nie piszemy ale to bez znaczenia. Bo słowa nie oddadzą tego, co skrzyżowane spojrzenia. I taka jest ta nasza przyjaźń. Wieczna jak miasto Rzym i pisarstwo A: nie-do-zastąpienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak pojadę pod te drzwi. Powdycham zapach niezapominajek. Pewnie zastanę tam w krzakach jeszcze którąś z naszego babskiego stada...

      Usuń
  2. taki mamy teraz podły świat i nie zapowiada się zmiany na lepsze

    OdpowiedzUsuń